Albo weźmy nawigację. Dziś wydaje się czymś naturalnym w podróży. Jednak nie zawsze tak było.
Dwadzieścia lat temu zacząłem zawodowo dużo jeździć po Kraju. Taką miałem pracę. Przygotowując się do każdej takiej podróży układałem jej trasę tak, aby przejechać jak najmniejszy dystans. Internet oferował wówczas kilka map całkiem dokładnych. Oznaczałem na takiej mapie wszystkie miejsca, które miałem odwiedzić, i rysowałem linię prostą z Żyrardowa do pierwszego z nich. Potem wybierałem dostępne drogi jak najbliższe narysowanej linii i notowałem na papierku kluczowe punkty jakoś tak: Żyrardów DK50 do Płońska, Płońsk w lewo na DK10. Czasami błądziłem, bo gdy trzeba było wjechać na jakąś drogę z żółtym, trzycyfrowym numerem, albo niedajboże drogę bez numeru, nierzadko brakowało oznakowania w terenie i trzeba było jechać na kompas i wyczucie. Gdy zaś całkiem niesłużbowo wybrałem się do Wilna (bo nie był) i przyszło wracać na Ojczyzny Łono, wyjazd z tego pięknego miasta zaplanowałem na podstawie szczątkowej mapy w jakimś atlasie drogowym. Prędko okazało się, że atlas skończył się zanim wyjechałem z miasta i musiałem nawigować według słońca.
Pierwsza nawigacja, którą posiadłem gdzieś w 2008, była słaba. Mówiła żeńskim głosem z silnym niemieckim akcentem i czepiała się gdy choć odrobinę przekroczyłem dozwoloną prędkość. Wyprowadzała mnie w pole, albo i w las wielokrotnie, a raz w Lublinie kazała krążyć wokół miejsca docelowego kilka razy. Gdy wreszcie postanowiłem pojechać na zdrowy rozum pokrzykiwała zawróć przez dłuższy czas, nawet wtedy gdy już dojechałem do celu.
Potem było już tylko lepiej. Teraz właściwie nie wyobrażam sobie podróży bez góglowej nawigacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz