środa, 30 listopada 2016

trzydziesty listopada

To, co od kilku dni tu się dzieje, jako żywo zaczyna mi przypominać Pierwszą Sympatię. Niewtajemniczonych objaśniam: Była tam platforma blogowa. Chyba jedna z pierwszych w Kraju. Blogów na niej było mnóstwo. I pisali je ludzie, którzy bynajmniej nie szukali Partnera/ki.
Solą tych blogów były komentarze. Bywało kilkaset komentarzy do jednego posta. Tematy od Sasa do lasa, a komentarze błyskotliwe i na lub nie na temat. Brałem udział w kilku. Niekoronowanym królem tego całego zamieszania był mężczyzna o niku LudzkiPan, jak się później okazało profesor chyba od socjologii, który o statutowych celach Sympatii nawet nie myślał. Blogował, bo można było. Albo taka WiejskaBaba. Spotkałem się z nią w Krakowie. Słabo wykształcona robotnica w jakiejś podkrakowskiej Fabryceniewiadomoczego była tytanem intelektu i po wielokroć zaskakiwała Forum celnymi grepsami. Również kochała Lema. To z jej sympatycznej strony pobrałem kiedyś zdjęcie miejsca w Krakowie przed Teatrem, którego później bez wytchnienia szukałem aż znalazłem. Albo Majka, księgowa z Warszawy, albo Teresa ze Szczecina. Była też Epi z Łodzi. Nie pamiętam dokładnie kiedy Onet zdecydował o zamknięci platformy blogowej. Musiało to być na pewno po 10 kwietnia 2010, bo dokładnie pamiętam dyskusje o tym czy prezydent zginął czy poległ. 
Nic. 
Jestem zbudowany rozrastającą się frekwencją i wysoką komentowalnością. Dzięki.
Buszowanie w zbożu o którym pisze Zofia to oczywiście polowanie na Sympatii. Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam bym to robił. Konto mam. Opłacone na jakieś jeszcze dwa tygodnie. Jak już wcześniej pisałem: target w Koszalinie niewielki. Jestem raczej na standbaju i czekam. Może wreszcie Ktoś się trafi.

wtorek, 29 listopada 2016

dwudziesty dziewiąty listopada

Spowrotem szybciej. Zaledwie sześć i pół godziny. Oczy na wierzch mi wychodziły gdy pierwszy raz uczestniczyłem w zupełnie normalnej ceremonii nazywanej świeckim pogrzebem. Miejsce zupełnie jak kościół: niby ołtarz z urną na pierwszym planie, publiczność w ławkach jakich pełno po wszystkich miejscach podejrzanego kultu, nawet chłód taki bardziej kościelny, kwiaty i wieńce przed katafalkiem (skoro nie ma lepszego słowa). Sama uroczystość jednak, choć wzruszająca (mnie do łez, a nie płaczę często), to jednak jakoś radosna. Było dużo muzyki, ulubionej muzyki Pana Marka. Wystąpienie Mistrza Ceremonii, który w normalnych, prawdziwych słowach opowiedział jaki był za życia Pan Marek i podczas składania urny w wyznaczonym już in saecula saeculorum miejscu, Alleluja Cohena. Wtedy ryczałem już jak bóbr w doborowym towarzystwie, bo wszyscy, ze dwieście osób, też płakali. 
Mojej starej nie zdołałem jednak przekonać aby odrzuciła urazy i po chrześcijańsku przeprosiła siostrę w tak dogodnym do przepraszania momencie. Nie. Poszła w zaparte. Z Małgosią wymieniliśmy niedźwiedzia i żadne słowa były niepotrzebne. Dlaczego moja była nie jest taka jak jej siostra?

poniedziałek, 28 listopada 2016

dwudziesty ósmy listopada

Siedzieć w narożnym mieszkaniu w Koszalinie gdy na polu wichura w porywach do niewiadomoilu km/h, co daje się zauważyć receptorem słuchu, gwiżdże i poszumuje jak chichot potępieńca, w ciepełku odgrzejnikowym i łagodnym świetle ledówek, to bardzo miły stan. Przemierzam czas czytając fajną książkę. Tak fajną, że wiem o tym, że doczytam ją do końca zanim pójdę spać. A jeszcze Śnieg pada. Tymczasem przelotny. Jestem jednak dziwnie pewny, że do rana napada go sporo i wyprawa automobilem do Warszawy nie będzie ani lekka ani łatwa i przyjemna. Do zobaczenia w Drodze.
Już po dziesiątej. Ale jazda. Chciałem wjechać na A1 w Warlubiu. Jakoś nie wyszło. Pan Nawigacja kazał jechać jakąś dziwną drogą, nieodśnieżoną i bez numeru która jak okazało się po kilku kilometrach była zagrodzona zaporą i oznakowana jako zamknięta. Co robić - zawróciłem i w rzeczy samej na autostradę wjechałem w Nowych Marzach. Potem też było wesoło. Straszny ruch na autostradzie i wyprzedzające się ciężarówki nie dawały jechać płynnie z jakąś przyzwoitą prędkością średnią. Na koniec przegapiłem zjazd na Warszawę i zaniosło mnie do Łodzi, bo tam dopiero można było w cywilizowany sposób zawrócić. Razem nie nudziłem się. Stanąłem na Regułach, gdzie z byłą żoną ucięliśmy sobie dłuższą pogawędkę o tym jak można wyznawać tzw. "wartości" nie miłując bliźniego jednocześnie. Tak to jakoś właśnie jest z ludźmi pokroju mojej byłej i na przykład Cenzury: wielkim głosem wołają o czymś czego nawet porządnie zdefiniować nie potrafią, a jednocześnie zioną może nawet nie nienawiścią, ale na pewno niechęcią w kierunku ludzi których nie lubią. Nic. Czas spać. Znowu mam kłopot z paleniem. Powinienem schodzić do piwnicy, ale mi się nie chce. To jak? - w ogóle nie palić? 

niedziela, 27 listopada 2016

dwudziesty siódmy listopada po południu

Właściwie wieczorem, bo słońce już zaszło. Mieszkanie na naszych szerokościach geograficznych czyni względnym odczuwanie tego samego czasu latem i zimą lub późną jesienią. Gdy przypomnę sobie, że szósta PM to w środku lata środek dnia, dziwnie mi się robi. Od kilku tygodni świecę w domu wszystkie światła. Jednak wrażenie ciągnącego się w nieskończoność wieczoru nie chce ustąpić. Gdy przeprowadzę się nad inne morze będzie podobnie, ale chociaż ciepło. Dziś w Koszalinie zaobserwowałem padający grad. Zimno, że psy ganiać i jest nadzieja na Śnieg. W twarzy jutrzejszych wypadków nie wygląda to dobrze. Część Szanownej Frekwencji pamięta pewno Służbowe Podróże Obieżyświata. Jak się do nich przygotowywał studiując Mapy i szukając Najkrótszych albo Najszybszych połączeń. Choć okazja niewesoła, czuję Radość. Znowu będę w Podróży. Wynająłem auto, będę nim jechał na pogrzeb Pana Marka i od kilku godzin układam Plan Podróży. Z Koszalina do Warszawy można jechać na wiele sposobów, co jeden to ciekawszy i nie mogę się zdecydować który wariant wybrać. Czy mam jechać przez Bobolice, czy przez Sianów i Trójmiasto, a może przez Niedalino ( bo nie był )? Mogę także wybrać wariant najdroższy przez Szczecin, Gorzów Wlkp. i Poznań. Gógiel sugeruje przez Bobolice, Człuchów i Chojnice. No nie wiem. Wolałbym wjechać na A1 gdzieś wyżej niż w Nowych Marzach. A jak będzie, okaże się jutro. Chciałbym chociaż przez dwa dni popisać znowu Blog Drogi. Tym razem Zagadki nie będzie, chociaż gdyby ktoś z Szanownej Frekwencji zechciał obstawić którą drogą pojadę, będzie mi miło.

dwudziesty siódmy listopada

Małgosię, siostrę mojej byłej żony, poznałem gdy zaczynałem zaloty do panny z którą się później ożeniłem. Była wtedy dzieckiem dziesięcioletnim, półsierotą. Na dobrą sprawę pełną sierotą, bo jej matka również ją opuściła jednak nie zeszła tylko poszła sobie. Trochę Małgosi ojcowałem i pomagałem w nauce ze szczególnym uwzględnieniem Nauk Przyrodniczych. Już duża, kilkunastoletnia Małgosia zaczęła przyprowadzać Marka, kolegę ze szkoły który niedługo został jej mężem. Z Markiem zaprzyjaźniliśmy się w mgnieniu oka. Był Normalny. Miał swoje zdanie i potrafił je obronić. Jeśli nie miał racji, przyznawał to. Jeśli miał, bronił jej. Piekielnie inteligentny i z doskonałym poczuciem humoru. On był inicjatorem zabierania przez Państwo Młodych mojej córki na Wakacje. Panem Markiem został gdy przyjaciółka mojej córki, dziesięć lat od Marka młodsza nie wiedziała, że mówi się do niego po imieniu. Później wszyscy, także dzieci Marka i Małgosi mówili do niego i o nim "Pan Marek".  Ze szczególnym rozrzewnieniem wspominam ostatnie z nim spotkania. Tuż po wyprowadzeniu się z maminego mieszkania zamieszkałem na chwilę u Siostrzeńca a zaraz potem na Regułach u Marka i Małgosi. Dużo tego mieszkania nie było, raptem dwa lub trzy tygodnie, jednak przez ten czas, czar który roztaczał wokół siebie Pan Marek obezwładniał mnie. Nie znam Nikogo tak Ciepłego jak Pan Marek. Spotykaliśmy się wcześnie rano (wstawał wcześniej ode mnie) i pijąc kawę i paląc papierosa za papierosem rozmawialiśmy krótkimi zdaniami o wszystkim. Z rozmów tych wynikał mój i jego doskonały nastrój (mówił mi o tym) na cały dzień. Smutno, że już go nie ma. Że nie usłyszę więcej zabawnych i celowych przekręceń nazw własnych w czym celował. Ze nie poczuję jak mocno kochał swoje dzieci. Ech, łza się w oku kręci. A na pogrzeb Trzeba. Nic już więcej dla Pana Marka nie mogę zrobić.

sobota, 26 listopada 2016

dwudziesty szósty listopada

Miałem o tym pisać wczoraj. Wyszło inaczej. To napiszę teraz.
TADAM
Chwila wspomnień.
Przypomniał mi się zapach, czar i nastrój RozpoczynającegoSięŁykendu w Domu. Tu informuję Młódź i na wypadek zapomnienia również Wiek o tym, że w tych zamierzchłych czasach łykend zaczynał się w sobotnie popołudnie i trwał nieprzerwanie do niedzielnego wieczoru. Gdy dziesięcioletni wracałem ze szkoły lub ze szkoły muzycznej do domu, wiedziałem o tym, że aż do niedzielnej kolacji Nic nie będę Musiał i Nigdzie nie będę się Spieszył. Z lubością zmieniałem obuwie na domowe, przebierałem się w ubranie również domowe i chłonąłem naprzód Zapach gotowanych przez mamę smakołyków. Najmocniej utkwił mi w pamięci Zapach Kapuśniaku w zaparowanej Kuchni. Nie wiem czy mama dobrze gotowała. Nie miałem z czym porównać. Jednak to wszystko co z jej ręki zjadałem smakowało mi. Było Wyborne. Zasiadałem więc przy laminowanym i nieprzykrytym Stole Kuchennym i po chwili napychałem się tymi pysznościami. Sobotni obiad zjadałem zwykle samotnie, bo brat nie miał zajęć po szkole i obiadał wcześniej, a ojciec jak zwykle chrapał już w fotelu przed telewizorem. Jak zwykle próbowałem czytać. Jednak mama była przeciwna temu zwyczajowi i powtarzała: "przy jedzeniu się nie czyta". Któregoś razu, zakręcona powiedziała zaś: "przy jedzeniu się nie je" i mieliśmy z tego oboje dużo śmiechu (dziś się mówi Bekę). Rozmawialiśmy więc, a jakże. Dzieliłem się z mamą swoimi pomysłami zapłodniony dostanymi od niej książkami. Jedną czy drugą pamiętam szczególnie. Z fizyką za pan brat jakiegoś Niemca.( Sprawdziłem w Góglu: Z fizyką za pan brat)
I drugą o chemii, ale nie pamiętam tytułu, choć pamiętam, że autorem był Rosjanin. Mama była doskonałym interlokutorem. Zadawała dobre pytania i dawała sobie tłumaczyć to, co ja już wiedziałem a ona jeszcze nie. Tak. Zapach. Jakoś mocniej pamiętam zapachy spożywcze, zwłaszcza zup. Weźmy taki Krupnik. Toż to poezja.
 Czar polegał na tym, że podczas łykendu moje wrodzone lenistwo kwitło wniebogłosy. Brałem jakąś książkę i zalegałem lub zasiadałem na miękkim i wygodnym meblu i napychałem się Słowem Drukowanym. Albo, w sprzyjających Okolicznościach Przyrody, wychodziłem do Ogrodu i pasłem wszystkie zmysły widokami drzew nie tylko owocowych, Odgłosami z ulicy po której, na przykład, mieszkający na samym jej końcu Pan Roszkowski prowadził krowy z pastwiska na wieczorny Udój, Zapachami dojrzewających jabłek ze szczególnym uwzględnieniem Antonówek, które w określonym czasie należało z drzewa zdjąć i umieścić w najostatniejszej piwnicy na najgórnieszej półce by już na Boże Narodzenie mieć z nich pyszną Szarlotkę, Dotykiem jednej z gałęzi Orzecha Włoskiego z której urządziłem sobie drążek do ćwiczeń.
Nastój był, tak jak teraz łykendowy jednak mam wrażenie, że Bardziej.

O pierwszej po południu. Taka oskoma mnie wzięła, że nie wyobrażam sobie abym mógł robić dziś co innego niż gotowanie Kapuśniaku. Biegnę więc zaraz do najbliższego Bazarku po produkty i marzę o tym by już niedługo  mój węchowy receptor rozpoznał zapamiętany z dzieciństwa zapach w zaparowanej kuchni. A potem Smak.

O czwartej po południu. Kapuśniak dochodzi. Kuchnia a nawet Całe Mieszkanie kapuśniakowo zaparowane. Zapach gęsty choć gwoździe wbijać i miły. Smutna informacja z Reguł. Umarł Pan Marek, mąż siostry mojej byłej żony. Był mi zawsze wyjątkowo bliski. Taki Zwyczajny i Normalny. Trzeba będzie na pogrzeb.

piątek, 25 listopada 2016

dwudziesty piąty listopada

ho ho
wygląda więc na to że potrafię wciąż się uczyć
przyjąłem krytykę i zgłaszam samokrytykę
nie można być takim upierdliwcem
blog jest mój najmojszy
ale forum komentarze już moje a tym bardziej najmojsze nie są
piszta więc co chceta jeśli mata na to ochotę
ijeślimożnaprosićtakąochotęmiejtajaknajczęściej
Nie będę więcej  Się Czepiał. 
Wyjaśnię jeszcze dlaczego wyraz "pozdrawiam" tak niechętnie oglądam. Jest to typowe zakończenie biznesowej korespondencji z którym mam do czynienia od długiego czasu. Jest bezmyślne, mechaniczne i bezrefleksyjne. Nie ma nic wspólnego z angielskim "best regards" czy niemieckim "Mit freundlichen Grüßen" albo włoskim "sinceramente" czy francuskim "cordialement". Moim zdaniem "pozdrawiam" jest do dupy. Dlatego swoje listy kończę "z poważaniem". Jednak jeśli kto chce pozdrawiać, niech pozdrawia na zdrowie.
Kolejny łykend czas zacząć.

czwartek, 24 listopada 2016

dwudziesty czwarty listopada

Oglądalność szaleje. Jako materiał dowodowy niech posłuży poniższy PrtSc:
Nie wiem na pewno, bo nie chce mi się sprawdzać, ale tak to chyba jeszcze nie było. Sto czterdzieści pięć wejść wczoraj i osiem dziś, a jeszcze nie ma szóstej.


Choć z roboty nie wychodzę przed szóstą, postawiłem sobie Cel Bliski polegający na ukończeniu programiku do sprawdzania statyki skrzydła na Mikołajki. Chcę sprezentować go Koleżankom i Kolegom Handlowcom, aby wreszcie przestali marnować mój i Kolegów Technologów czas, na sprawdzanie czy zaprojektowali swoje projekty zgodnie ze sztuką projektowania. Przekształcam wykresy po których wodzili, albo i nie, paluchem, aby sprawdzić, czy do takiej wielkości okna odpowiedni jest taki farsz stalowy, na śmiesznie łatwe myszowanie po ekranie. W wykresie biorą udział Parabole więc, o czym już pisałem, postanowiłem dobrać się do równań tych Paraboli. Spowodowało to konieczność narysowania tychże Paraboli, a nie jak dotąd aproksymowanie ich kilkoma Prostymi. Kod zaczął się rozłazić. Cóż więc ja robię? - Zaprzęgam do pisania Kodu Excela i jego bardzo pomocną funkcję przeciągania. Kod co prawda rozrasta się niewiarygodnie, ale wszystko zaczyna się zgadzać. Zakresy zmieniają się tam gdzie trzeba. Jak do tej pory mam opracowany jeden system, w jednym kolorze. Potrzebuję jeszcze ten system w dwóch kolorach i jeszcze dwa systemy w trzech kolorach. Razem jakieś trzydzieści tysięcy linii kodu. Zdążę?