piątek, 14 stycznia 2022

o zapachach

 Właśnie zmełłem kolejną porcję kawy, która wystarczy mi na cztery dni z dzisiem. Od długiego czasu nie wyobrażam sobie dnia bez kawy i zastanawiam się czy to jest uzależnienie od kawy, czy może raczej od jej zapachu. Rozlegający się wniebogłosy tuż po zmieleniu robi mi dzień. Jednak i w dni bez mielenia zapach świeżo zaparzonej kawy wyraźnie poprawia mi nastrój. Robi się jakoś jaśniej i cieplej. Przypomina mi się nauczycielka matematyki ze szkoły średniej. Zawsze wkraczała do klasy ze szklanką pełną gorącego, brązowego płynu i dopiero po zajęciu stanowiska za katedrą sypała do kawy dwie łyżeczki cukru. Moim zdaniem jest tak, że zapachy są katalizatorem pamięci. Gdy spotykam zapach, z którym kiedyś miałem do czynienia, samoczynnie przewijam pamięć, porównuję go z wzorcami i podróżuję w czasie do zapamiętanych sytuacji z przeszłości. Sytuacje są najprzeróżniejsze. Na przykład zapach świeżo zapastowanej podłogi łączy się chyba z najstarszym moim wspomnieniem - wielogodzinną jazdą na suknach przed świętami, której bynajmniej nie traktowałem jak zabawę. Naprzód sukna stawiały wyraźny i zdecydowanie wkurwiający opór, który znikał powoli i po długim czasie, który wolałbym spędzić zupełnie inaczej. Nawet kończące operację wielometrowe ślizgi nie mogły zniwelować wrażenia zmarnowanej okazji dobrej lub nie, ale jednak "prawdziwej" zabawy. Albo zapach pieczonego właśnie ciasta, zwłaszcza piernika. Pacholęciem będąc miałem obowiązek przygotowania ciast do pieczenia. Ściśle z instrukcjami otrzymywanymi w czasie rzeczywistym od Mamy mieszałem składniki, aż ciasto było gotowe do przełożenia do formy. Najtrudniejsze było Drożdżowe. Mama wyciągała z archiwum Przepis Cioci Zosi i zaczynały się moje męki. Zasada była taka, że ciasto było porządnie wyrobione dopiero wtedy, gdy "odchodziło od rąk". Trwało to kilka godzin. Cierpiałem wówczas słysząc dobiegające z ulicy wołanie chłopaków proponujących mi lepszą zabawę. Teraz sobie uświadomiłem, że od zapachów przeżywam znowu te zapamiętane sceny całkiem tak jak w realu. Zapach gotującego się kapuśniaku przenosi mnie do zaparowanej kuchni w Domu. To była sobota po południu, czyli już łykend. Właśnie wróciłem ze szkoły muzycznej. Rozebrałem się, umyłem ręce i zasiadłem przy laminowanym blacie stołu kuchennego na jednym z czterech stołków. Rozkoszowałem się chwilą, w której wiedziałem, że zaraz zjem pyszną zupę i do końca dnia będę mógł rozmawiać z Mamą, albo czytać, a może nawet oglądać telewizję. Na ówczesną miarę to były chwile szczęścia. Kilka lat temu, zimowym porankiem, wyszedłszy na balkon córczynego mieszkania, poczułem zapach rozpalanego węgla. Mój wehikuł czasu przeniósł mnie do codziennych wędrówek do szkoły w zimowej scenerii ubitego na lód śniegu zalegającego na piastowskich ulicach i zasikanych przez psy kup śniegu w miejscach, w których mieszkańcy wyrąbywali sobie szuflami dostęp do świata. Wszyscy wtedy gotowali na kuchniach węglowych i ogrzewali swoje domostwa koksowymi lub węglowymi piecami. Czułem ten sam zapach unoszący się w mroźnym, nieruchomym powietrzu. Myślałem wówczas, że tak pachnie zima. Dziś wiem, że to smog. Albo bez kwitnący w Ogrodzie na sześciu czy siedmiu krzakach. Zapach rozlegał się w całym Domu z tkwiących we wszystkich możliwych naczyniach dwukolorowych bukietów i był odmienny od zapachu jeszcze niezerwanych kiści. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz